24 stycznia tego roku hamburski sąd wydał wyrok, w którym
Google zostało zobowiązane do blokowania treści naruszających dobra osobiste
Maxa Mosleya, byłego prezydenta Międzynarodowej Federacji Samochodowej.
20 marca 2008 roku zostały opublikowane zdjęcia z tzw. „sick
Nazi orgy”, w której brał udział brytyjski prawnik i ówczesny prezydent Międzynarodowej
Federacji Samochodowej, Max Mosley. Szybko posypały się pozwy. Od wydawcy
brytyjskiego „News of the World” Mosley uzyskał już 60 tys. funtów, natomiast z
niemieckim „Bild” zawarł ugodę pozasądową. Najgłośniejszym i najbardziej
kontrowersyjnym procesem był jednak ten przeciwko Google. Pełnomocnicy Mosleya
twierdzili, iż osoba, której dobra osobiste są naruszane przez treści dostępne
w zasobach Internetu, może oczekiwać od właścicieli internetowych wyszukiwarek
zablokowania dostępu do nich. Google się z tym nie zgadzało, twierdząc, iż wyszukiwarka
jest jedynie platformą, która pokazuje linki do treści, przy czym za owe treści
nie odpowiada.
Sąd w Hamburgu poparł Maxa Mosleya. Google został
zobowiązany do skutecznego blokowania dostępu do zdjęć, które istotnie
naruszają „sferę życia prywatnego, ponieważ pokazują zachowania seksualne” Maxa
Mosleya. Powód miał okazję być zapamiętany jako czterokrotny prezydent Międzynarodowej
Federacji Samochodowej, jednak seksafera w sieci pogrążyła jego reputację.
Teraz wydaje się, że Mosley próbuje zostać zapamiętany jako walczący o
prywatność w sieci i tzw. prawo do bycia zapomnianym. Wyrok w Hamburgu jest o
tyle ważny, że po raz pierwszy zobowiązuje firmę odpowiedzialną za wyszukiwarkę
do blokowania dostępu do stron WWW.
Google zapowiada odwołanie od wyroku. Podnosi przy tym, że
nałożenie nań takiego obowiązku czyni tym samym z niego cenzora, co kłóci się z
prawem do informacji. Oczywiście poza fundamentalnym pytaniem o legalność
cenzurowania informacji przez wyszukiwarkę powstaje też pytanie o techniczną
wykonalność takiego wyroku. Nawet, jeśli dane strony zostaną zablokowane, zaraz
pojawiają się nowe, co przypomina „błędne koło”.
Warto też w tym miejscu powiedzieć, że obecnie toczy się
również inny, podobny spór, tym razem przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii
Europejskiej (sprawa Google Spain, C-131/12). Przypomnijmy, iż w postępowaniu
przed TS UE rzecznik generalny przedstawia opinię, w której dokonuje
szczegółowej analizy sporu, w szczególności jego kwestii prawnych, oraz w
sposób całkowicie niezależny proponuje Trybunałowi właściwe jego zdaniem
rozwiązanie przedstawionego problemu. We wspomnianej sprawie Google Spain
rzecznik generalny Niilo Jääskinen w swojej opinii wyraził pogląd, iż nakazanie
blokowania wyszukiwarce internetowej treści skutkowałoby nadmiernym
ograniczeniem prawa do uzyskania informacji. Podkreśla przy tym, iż Google nie
jest administratorem danych osobowych, gdyż nie tworzy treści, tylko je udostępnia.
Sam spór o prawo do bycia zapomnianym jest obecnie bardzo
widoczny w Unii Europejskiej. Coraz częściej pojawiają się przy tym propozycje
ograniczające prawo do bycia zapomnianym. W projekcie nowego rozporządzenia UE
pojawiły się zapisy zobowiązujące administratora danych do informowania
podmiotów uzyskujących dostęp do treści za jego pośrednictwem o
niedopuszczalności dalszego przetwarzania. Administrator miałby jednak „brać
pod uwagę dostępne środki techniczne i koszty” takich działań. Należy przy tym
podkreślić, że w orzecznictwie unijnym zostało utrwalone stanowisko, iż umieszczanie
danych osobowych w internecie jest ich przetwarzaniem (sprawa Lindquist,
C-101/01).
Gdzieś w tle tego wszystkiego pojawia się też problem o
ocenę działań osób nieroztropnie umieszczających treści w internecie i ofiar
domorosłych paparazzich. Trudno zrównywać jednych z drugimi, chociażby biorąc
pod uwagę zasadę „volenti non fit iniuria” („chcącemu nie dzieje się krzywda”).
Batalia między prawem do informacji i prawem do prywatności wciąż trwa. Jak widać, sądy na razie bardziej bronią prawa do prywatności, jednak spór może się znów zaognić, jeśli TS UE przyzna rację rzecznikowi generalnemu w sprawie Google Spain. Na razie sądy twierdzą, iż profesjonaliści dostarczający jakieś „rozwiązania” na rynek, nie mogą się uchylać od odpowiedzialności, argumentując, że nie panują nad nimi. Jednak czy można tego wymagać w przypadku tak specyficznego medium, jakim jest Internet? Powstaje też pytanie, kto tutaj powinien bardziej myśleć o ochronie prawa do prywatności: dostawcy usług internetowych czy może sami użytkownicy, którzy swoim nieroztropnym zachowaniem prowokują kolejne internetowe afery? Wydaje się bowiem, że większość takich sporów wynika przede wszystkim z nagannego zachowania danego użytkownika i ciężko obarczać odpowiedzialnością za nie internetową wyszukiwarkę. Może wystarczyłoby trochę zwykłego rozsądku? Choć prawo do prywatności należy chronić, to jednak każdy z nas (a już w szczególności osoby publiczne) powinien sobie zdawać sprawę, że prawo do zapomnienia to obecnie fikcja i po prostu jeśli coś raz trafi do sieci, to wręcz niemożliwym jest pełne tego usunięcie. Wystarczy by jakaś osoba skopiowała dane treści na swój dysk – czy według sądu wyszukiwarki powinny też odpowiadać za treści na czyimś komputerze? Granicę między prawem do prywatności i prawem do informacji od zawsze było ciężko wyznaczyć i być może jest to niemożliwe, a każdy przypadek należy oceniać indywidualnie.
Batalia między prawem do informacji i prawem do prywatności wciąż trwa. Jak widać, sądy na razie bardziej bronią prawa do prywatności, jednak spór może się znów zaognić, jeśli TS UE przyzna rację rzecznikowi generalnemu w sprawie Google Spain. Na razie sądy twierdzą, iż profesjonaliści dostarczający jakieś „rozwiązania” na rynek, nie mogą się uchylać od odpowiedzialności, argumentując, że nie panują nad nimi. Jednak czy można tego wymagać w przypadku tak specyficznego medium, jakim jest Internet? Powstaje też pytanie, kto tutaj powinien bardziej myśleć o ochronie prawa do prywatności: dostawcy usług internetowych czy może sami użytkownicy, którzy swoim nieroztropnym zachowaniem prowokują kolejne internetowe afery? Wydaje się bowiem, że większość takich sporów wynika przede wszystkim z nagannego zachowania danego użytkownika i ciężko obarczać odpowiedzialnością za nie internetową wyszukiwarkę. Może wystarczyłoby trochę zwykłego rozsądku? Choć prawo do prywatności należy chronić, to jednak każdy z nas (a już w szczególności osoby publiczne) powinien sobie zdawać sprawę, że prawo do zapomnienia to obecnie fikcja i po prostu jeśli coś raz trafi do sieci, to wręcz niemożliwym jest pełne tego usunięcie. Wystarczy by jakaś osoba skopiowała dane treści na swój dysk – czy według sądu wyszukiwarki powinny też odpowiadać za treści na czyimś komputerze? Granicę między prawem do prywatności i prawem do informacji od zawsze było ciężko wyznaczyć i być może jest to niemożliwe, a każdy przypadek należy oceniać indywidualnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz